Lydia Lunch and Rowland S. Howard. Shotgun Wedding. 1991.
Z płyt igłą strącam sprośne nutki jak mokre krople dżdżu.
| Irek Grzybowski
To w sumie dość osobiste jest. Nie będzie żadnej historii, bo byłaby zbyt ckliwa i smutna. Będzie tylko surowa rzeczywistość. Rowland ze swoim graniem zapadł mi w sercu lata temu, zajmując jego całą komorę, i otwierając pewną percepcję muzyczną. Śmiało mogę mówić, o przyswojonej „wadzie” serca, które od wtedy inaczej kołacze. Lydia zaś miała wpływ na uczucia i uczyniła moją miłość dziwną, którą tylko jedna kobieta w moim życiu była w stanie zrozumieć. I to nie jest wydumane, ale szczere i do bólu prawdziwe.
To jedyny ich wspólny album, a na nim popieprzone piosenki o miłości, całkiem żwawe, mimo ciążącego widma śmierci. To ciekawe, że kochanie i śmierć koegzystują w takim splocie, mimo różnic w rytmie. Rowland, to prawdopodobnie jeden z najbardziej bezkompromisowych i innowacyjnych gitarzystów w historii, do którego określenie „apokalipsa” jest wręcz przyspawane. Lydia zaś, to wokalistka, która słowem i melodią klei brudną miłość. Lydia, królowa hałasu, która pięknie topi uczucia w egzystencjalnym gnoju, i Rowland, bóg przesterów i przepięć, który z brudu życiowych strun wydobywa dźwięczące wprost w mózgu brylanty. Para idealna, a na płycie muzyczna rzeź z pożądaniem w tle, ale i psychotyczny splot poważnych numerów o parszywym życiu, z których każdy jest niczym ognisty nóż do krojenia zdesperowanej duszy. A jednak mimo umierania i cierpienia, z tej okrutnej rany sączy się cały czas miłosny miód, a prócz życiowych upiorów jest tutaj też delikatność, czułość… Ogarniacie?
Tak, to odważna płyta i pięknie poskładana. Słucha się tego jednym tchem, o ile ktoś tak mroczny i porąbany klimat przyswaja. Ja, owszem.