?Nie mam potrzeby prowadzenia polemiki ze światem?
Odet
| Joanna Hała
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam Odet, grała muzykę mocno zakorzenioną w akustycznym popie, a podczas kameralnych koncertów rozczulała publiczność piosenkami o uczuciach i emocjach. Miała na koncie składającą się z trzech dobrze przyjętych utworów EP i kilka sukcesów na festiwalach. Pół roku później rozmawiam z nią w połowie, bardzo dobrze przyjętej trasy, podczas której dzieli scenę z Natalią Przybysz i Mikromusic, i dopytuję co zmieniło się w jej życiu po odebraniu telefonu od nowego menadżera.
Jesteś z wykształcenia muzykiem klasycznym, pracujesz jako nauczyciel akademicki. W towarzystwie klasyków muzyka rozrywkowa, którą sama wykonujesz, może być odbierana – jak sama mówiłaś w jednym z wywiadów – jako „gorszy gatunek”. Nie bałaś się coming outu?
Oczywiście, że się bałam. Już trzeci rok pracuję na Wydziale Wokalno-Aktorskim na Akademii Muzycznej w Gdańsku, jednak próby wyjścia z moim śpiewaniem podejmowałam już wcześniej. Dość dobrze pamiętam sytuację, jeszcze za czasów studiów, kiedy w towarzystwie znajomych muzyków – „klasyków”, podeszłam do fortepianu i zaczęłam prezentować swoje autorskie piosenki. To była luźna sytuacja, a jednak kilka osób zdecydowanie nie chciało dopuścić do siebie tego co słyszą i pozostawiło moje uzewnętrznienie się bez komentarza. To jeden z tych momentów, w których rzeczywiście poczułam się wykluczona. Na jednym z ostatnich koncertów wypatrzyłam wśród publiczności osobę, która była wtedy z nami w sali – to był bardzo symboliczny moment. Mam wrażenie, że dopiero uczę się czerpać z bogactw tych dwóch światów. Zaczynam też widzieć, że mogą one żyć w totalnej symbiozie. Stereotypowe myślenie okazało się niezwykle ograniczające i to już na etapie samego, jak się okazało, błędnego przekonania, że muzyka zawiera się w podziałach. Otóż dziś, odbieram ją jako synonim wolności i braku ograniczeń.
Ale wciąż grasz koncerty klasyczne?
Tak, praca na Akademii wiąże się z tym, że cały czas muszę się w tej kwestii rozwijać. Występuję publicznie, jednak odchodzę powoli od występów solowych, grywam pojedyncze utwory, nie podejmuję się już wykonywania solowych recitali.
Z tego połączenia dwóch różnych światów wyszło jednak coś bardzo twórczego.
Tak, i uświadomiłam to sobie chyba dopiero w momencie podjęcia współpracy z nowymi muzykami, dla których muzyka klasyczna w połączeniu z rozrywką może stworzyć zupełnie nową jakość, być ogromną wartością i doskonałym pretekstem do niszczenia barier. Ja na początku te światy świadomie i z premedytacją rozdzielałam. Wydawało mi się, że każdy z gatunków ma swoje ściśle określone miejsce we wszechświecie i nie należy tego porządku burzyć. Działałam trochę w myśl zasady: ten utwór do radia, a ten do filharmonii. Pisząc utwory, nigdy nie miałam jasnych skojarzeń z muzyką klasyczną, choć wiele osób się ich w moich piosenkach doszukuje. Nie mam z tym absolutnie problemu, co więcej, patrząc na reakcje publiczności podczas koncertów - wydaje się to być coraz bardziej pożądanym kierunkiem. Świadczy to moim zdaniem o rosnącej świadomości muzycznej wśród słuchaczy i coraz wyższych wymaganiach, co do jakości wybrzmiewającej na polskiej scenie muzyki.
Wcześniej nie grałaś ze stałym bandem?
Nie. Współpracowałam wcześniej z wieloma muzykami, natomiast nie zdecydowałam się nigdy na stworzenie własnego składu. Dopiero po nawiązaniu współpracy z łódzkim managementem yMusic postanowiłam, że czas najwyższy pójść o krok dalej. Gram teraz z chłopakami z Trójmiasta, choć początki były bardzo, bardzo, bardzo trudne (śmiech). Muzycy wywodzą się z alternatywy, i to w dość hipsterskim wydaniu – ja grałam wcześniej muzykę zamykającą się w popie. Stanęliśmy przed ogromnym wyzwaniem połączenia tych dwóch światów i stworzenia z tego czegoś ciekawego i świeżego. Po raz kolejny użyłam sformułowania „dwa światy”, co mogłoby świadczyć o tym, że w dalszym ciągu dzielę muzykę na bloki. Tutaj bardziej, niż o samą muzykę, chodzi mi o pewne różnice stylistyczne i przestrzeń, w której dany muzyk lubi się poruszać. U nas te wektory były skierowane momentami w przeciwną stronę, dlatego tak ciężko było nam odnaleźć wspólny język. Ścieraliśmy się na każdym możliwym polu, ale po raz kolejny to muzyka wygrała. Nauczyliśmy się wsłuchiwać w jej głos, a nie we własne dotychczasowe przekonania. Trasa pokazała, że jest to dobry kierunek. Mam nadzieję, że wiele bolesnych kompromisów, na które wszyscy wielokrotnie poszliśmy, stanie się z czasem naszym wspólnym zespołowym językiem.
W jednym z wywiadów powiedziałaś że bardzo oddalasz się od robienia muzyki w kategorii tworzenia biznesplanu i marzysz o tym, by móc zawsze robić to z dystansem i nigdy nie znaleźć się w sidłach muzycznego marketingu. Myślisz, że to jest w ogóle możliwe? Podpisałaś właśnie duży kontrakt.
Wiadomo, w tym momencie nie jest to do końca możliwe, jednak nowy management zwalnia mnie z myślenia o wielu kwestiach – finanse, dojazdy, transport instrumentów, i tak dalej. Długo zastanawiałam się czy w ogóle to zrobić. Wiedziałam jednak, że ta decyzja jest konieczna, jeśli moje działania muzyczne mają wejść na nieco inne tory. Gdybym chciała sama dojść tam, gdzie aktualnie zmierzam, to zajęłoby mi to o wiele więcej czasu, albo poddałabym się w połowie drogi. Nigdy nie miałam w sobie tego menadżerskiego pierwiastka, który aktualnie jest niezbędny do osiągnięcia sukcesu w tej branży. Dzisiaj tworzenie muzyki to niestety nie tylko twórcza praca i przyjemności. Obserwując od zaplecza organizację trasy, której jestem częścią, jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że podjęta przeze mnie decyzja, mimo że wiąże się z pewnymi wyrzeczeniami, była jedyną słuszną. Za zorganizowaniem jednego koncertu stoi sztab ludzi, każdy jest wyspecjalizowany w swojej dziedzinie i ma ściśle określony zakres obowiązków. To w dużej mierze odciąża mnie, jako muzyka, bo mogę skupić się na tym, co dla mnie w danym momencie najważniejsze.
Jak to jest dzielić się managementem z Natalią Przybysz i Mikromusic?
Przede wszystkim dzięki tej trasie mogę zaprezentować się publiczności, która do tej pory mnie nie znała. Nie sądzę, żeby fani Natalii Przybysz i Mikromusic chcieli przyjść na koncert nikomu nieznanej Odet, która nie dość, że nie wydała płyty, to jeszcze prezentuje utwory nigdzie wcześniej nie publikowane. „Przygarnięcie” mnie do tak elitarnego składu było ogromnym wyróżnieniem i sporym wyzwaniem. Podczas koncertów podkreślałam wielokrotnie, że fakt pojawienia się, tak licznej publiczności, na koncercie otwierającym ponad czterogodzinną prezentację muzyczną kilku artystek, świadczy o niezwykłej otwartości, zaufaniu i wytrwałości słuchacza. Miałam obawy, że będziemy grać do pustej sali. Mimo iż oficjalnie nie byłam supportem, to w tej sytuacji należałoby mnie tak zakwalifikować. Ludzie jednak przyszli, dopingowali i bardzo im za to dziękuję.
Przed rozpoczęciem trasy powiedziałaś, że w czasie jej trwania pokażesz światu to, co chce powiedzieć Odet, jako debiutantka. Co więc mówisz publiczności?
Nic kontrowersyjnego, jeśli o to pytasz. Nie mam potrzeby prowadzenia polemiki ze światem, bo nie czuję się jeszcze na tyle świadomą osobą i artystką. Bardzo szanuję natomiast jasno sprecyzowane poglądy innych artystów i pewnego rodzaju misyjność w uświadamianiu społeczeństwa. Ja jestem jeszcze zbyt „mała”, by się na to odważyć. Wracając do mojej wypowiedzi, miałam na myśli po prostu pewną propozycję muzyczną, być może wprowadzającą coś nowego na polską scenę muzyczną. Te piosenki były tak wyczekane, tak długo wyleżały w szufladzie, że absolutnie nie ma w nich przypadku. Odpowiadam tutaj za każdy wyraz, wszystkie kompozycje są czystym zapisem moich doświadczeń, a jeśli ktoś się z tymi historiami utożsami, to nagle mój głos może się okazać głosem wielu ludzi. Nie mam na myśli uniwersalizmu, ale chciałabym, by moja twórczość była pewnego rodzaju wentylem dla emocji innych ludzi.
Kilka razy miałam okazję usłyszeć Cię latem, kiedy grałaś akustyczny pop. Dużo się zmieniło od tego czasu…
Słowo „akustyczny” jest tutaj kluczowe, bo muzyka z jakiej się wywodzę zakładała wykorzystywanie niemalże tylko instrumentów akustycznych. Wielokrotnie grałam koncerty „bez prądu”, przy użyciu skromnego instrumentarium. Pierwotnie poruszałam się w klimatach muzyki francuskiej, popu, jazzu, a nawet gipsy. Momentami utwory przypominały piosenkę aktorską, czego absolutnie się nie wypieram i nie wstydzę. Był to etap, który do dziś wspominam z ogromnym sentymentem i który w znaczny sposób zdefiniował mnie jako artystkę. Zmiany traktuję jako rozwój, a te zaszły i to na całej linii. Dzisiaj gram w sześcioosobowym składzie. Spotkanie mojego obecnego zespołu okazało się skokiem na głęboką wodę. Wszystko działo się bardzo szybko. Padła decyzja o trasie koncertowej, musieliśmy działać. Mam poczucie, że zmierzamy innymi drogami, ale w tym samym kierunku. Kiedy spotykamy się u celu, tworzy się jakaś zupełnie nowa jakość, która jest wypadkową różnych wizji, pomysłów i wrażliwości.
To po prostu oznacza rozwój. Jak uważasz, które momenty były w tym rozwoju najważniejsze? Mam tutaj na myśli czas - od wydania EP, aż do trasy z Natalią i Mikromusic.
Były takie trzy momenty. Dwa właśnie wymieniłaś i traktuje je jako sytuacje przełomowe w moim życiu. Wejście do studia i nagranie swojej pierwszej EP było doświadczeniem niezwykle rozwijającym, które zmieniło kompletnie moje podejście do muzyki. Współpraca z profesjonalną ekipą bardzo obnażyła moje braki, jeśli chodzi o poruszanie się w przestrzeni produkcji muzycznej i sytuacji nagraniowych w studio. Nie miałam producenta i byłam za wszystko sama odpowiedzialna. Natomiast miałam niesamowite wsparcie, ze strony towarzyszących mi muzyków, podczas nagrań. Na płycie zagrali m.in Marcin Ułanowski, Artur Gierczak i Piotr Lewańczyk. Chłopaki zwracali uwagę na każdy detal. Nie krępowali się zwrócić mi uwagę, gdy sądzili, że trzeba wprowadzić zmiany w warstwie melodycznej, rytmicznej bądź tekstowej. Na początku niechętna i nieco zdezorientowana faktem, że ktoś ingeruje w moje kompozycje, zrozumiałam, że właśnie na tym polega praca zespołowa i czerpanie od siebie nawzajem.
A co sprawiło, że zaczęłaś pisać po polsku?
Kolejnym ważnym momentem, był dzień w którym moje nagrania trafiły do Jarka Maślanki-mojego, aktualnego menadżera. Zadzwonił do mnie pierwszy raz i zapytał czy mam w repertuarze polskie piosenki. Odpowiedziałam, że nie i raczej nie będę mieć. Stwierdził, że w takim razie nie mamy o czym rozmawiać. Po chwili namysłu zrobił mi test – po zakończeniu rozmowy miałam napisać coś po polsku i przesłać mu plik. Usiadłam więc do pianina, nagrałam piosenkę, a dziś gramy ją na koncertach. Nie dość, że ten jeden telefon zmienił moje życie to teraz piszę już tylko utwory w języku polskim. Ten trzeci, nie wiem czy nie najważniejszy etap, nadal trwa. Jesteśmy w trakcie dużej trasy koncertowej z udziałem Natalii Przybysz i zespołu Mikromusic. Przez ostatnie tygodnie podglądam dziewczyny z ogromną ciekawością i szczerym podziwem. Pomimo faktu, iż są artystkami z pokaźnym dorobkiem, są też po prostu fantastycznymi koleżankami. Zostały moimi przewodnikami na nieznanym jeszcze mi gruncie i okazały się ogromnym wsparciem w wielu sytuacjach. Takie podejście przywraca wiarę w ludzi i w całą tę brutalną momentami branżę. Dzięki trasie mogłam zagrać dla tysięcy ludzi, do których moja muzyka mogłaby nigdy nie dotrzeć.
Najprawdopodobniej pod koniec tego roku pojawi się Twój pierwszy album. Masz już wizję tego kim chcesz być jako osobowość artystyczna?
Jestem pewna, że moje postrzeganie siebie jako artystki będzie bardzo ewoluować. Na ten moment mam wrażenie, że działam dość spontanicznie. Myśli, teksty, kompozycje - jeszcze wylewają się ze mnie na zawołanie, rekompensując lata bezsensownego milczenia i odkładania swojej pasji na bok. Artystycznie daję chyba wciąż dochodzić do głosu Oli sprzed kilku lat. Jak rozliczę się z przeszłością, to będę mogła ruszyć dalej. Ale nic na siłę. Wolę pisać o sobie niż o innych, ale już czuję, że obserwacje, które gromadzę na temat ludzi, relacji, ich poglądów - będą dość silną inspiracją na przyszłość. Jestem sama ciekawa co z tego utkam.
fot. Jacek Mójta