
Mam być kijem w mrowisku - wywiad z Piotrem Orzechowskim
Pianohooligan o nowym projekcie
| Nicole Piotrowska
Buntownik z wyboru? Być może. Przy okazji festiwalu Nostalgia spotkałam się z kompozytorem i pianistą jazzowym Piotrem Orzechowskim, znanym szerszej publiczności jako Pianohooligan. Kryjąc się przed jesiennym chłodem porozmawialiśmy między innymi o premierze jego najnowszej płyty „Dziady” oraz o tym, jak czuje się artysta młodego pokolenia, który od zawsze lubi iść pod prąd.
Jakiś czas temu miałam przyjemność przeprowadzić wywiad z Panem Jerzym Antkowiakiem, który współtworząc swoją biografię nazwał siebie „niegrzecznym chłopcem polskiej mody”. Ty z kolei określiłeś się mianem „pianohooligana”. W jaki sposób powinnam interpretować to ja jako odbiorca oraz artyści, którzy również działają na muzycznej arenie?
Postaram się odpowiedzieć inaczej niż zwykle. Chodzi tu o przewartościowanie tych pojęć, którymi posługujemy się gdy opisujemy to, co robią muzycy. Improwizatorzy, jazzmani. Ja inaczej do tego podchodzę i to w naturalny sposób wyraziło się w formie buntu, gdy jeszcze nie znałem odpowiedzi na pytania: „Co powinno być inaczej? Co dokładnie mnie denerwuje?”. Wiedziałem tylko, że muszę stanąć do tego wszystkiego w opozycji. Problem leży w pojęciach, w upojęciawianiu. Przykładowo – konkludujemy, że ktoś jest mistrzem i przyswajamy to jako hasło, pojęcie. Skoro jest mistrzem, to skopiuję jego styl wypowiedzi, bo tak nakazuje ta pojęciowa logika, intelektualna gra. A to nie działa w ten sposób i właśnie to chciałem bardzo mocno zaakcentować. Postawą i twórczością. Wkraczając w środowisko muzyczne wiedziałem, że chcę się przeciwstawić pewnym kwestiom – temu, co wydawało mi się sztuczne. Dlaczego więc nie przeciwstawić się jawnie? Więc ten „hooligan” mi pasował, choć nie ja to wymyśliłem. Dla mnie to wyznacza pewną tendencję w tym co robię, czym się zajmuję. Mam nadzieję, że w coraz głębszy i bardziej czytelny sposób.
Skąd w ogóle pomysł na przełożenie „Dziadów” na sferę muzyczną? Nie bałeś się wzięcia takiego dzieła na warsztat?
Nie bałem się, zresztą samo pojęcie „dzieła” pełni w kulturze konkretną funkcję, do której ja nie nawiązuję. Nadanie czemuś rangi „dzieła” – a już zwłaszcza „arcydzieła” – służy raczej do efektywniejszego kolportowania danego tytułu, a nie stanowi jego opisu. Dzieło jest po prostu dobre, gdy nakierowuje odbiorcę na jego osobistą, wewnętrzną treść. Przez takie szastanie „wielkimi dziełami” z jednej strony mamy możliwość dotarcia do jakiegoś utworu, ale to rodzi ryzyko, że jego domniemana wielkość przysłoni nam sam temat, w który ciężko będzie się nam wgłębić. A to już jest mijanie się z celem. Bo w sztuce nie chodzi o samą jej zawartość, plus jakieś uniżone uczucie zachwytu, blichtru, a dokładnie o to, co ta zawartość we mnie wywołuje, jak wywołuje. Ani się więc nie trzeba wielkich dzieł bać, ani przesadnie ich gloryfikować – wystarczy je przeżywać, bo taka jest ich realna funkcja. Np. teraz, na Nostalgii [Festiwal Nostalgia przyp. red.], w ramach naszego programu „Komeda Exposed!” wchodzimy z Kubą [Kuba Więcek przyp. red.] w pewną polemikę z twórczością Komedy i zadajemy muzyką pytania.
Czyli to nie zawsze jest pochwała, a jedynie punkt wyjścia do rozważań?
Tak, to punkt wyjścia. A wracając do tematu „Dziadów” – skupiłem się na treści utworu Mickiewicza. W II części dramatu rozpisał bardzo ciekawą dramaturgię psychiki ludzkiej, którą według mnie można – i dobrze by było – przełożyć na muzykę i dzięki temu pokazać o niej pewną prawdę. Tym samym można zmierzyć się z pytaniem, czy muzyka w ogóle jest w stanie przekazać stany mentalne – takie, czy inne. To był po prostu dobry model do eksperymentu.
To jednorazowy projekt czy z góry zakładasz, że w przyszłości weźmiesz pod uwagę inne utwory literackie?
Bardzo nie lubię zakładać. Zazwyczaj jest tak, że jeśli dana koncepcja się sprawdzi, to nie idę dalej w tę stronę. W przypadku Pendereckiego również musiałem wejść w umysłowość konkretnego kompozytora i czegoś mnie to nauczyło. Gdy skończyłem występować z tym materiałem, uznałem, że nie chcę kontynuować tej linii. Tak samo było z muzyką ludową. Temat zawsze wydaje się studnią bez dna, ale koniec końców wskazuje na coś innego niż wcześniej zamierzałem dokonać. Więc nie wiem, czy w tym momencie myślenie o kolejnym dziele literackim jest dobrą drogą. Raczej skupiam się na tym, na co wskazują moje Preludia i Improwizacje, a one chcą jakby przekierować mnie na głębszy temat, dotyczący samej inwencji, sensu rytmiki. Jej związków z naszym poczuciem. Takie są moje obecne myśli. Jeśli mógłbym oprzeć je na konkretnym tekście, który również by o tym opowiadał – kto wie. Ale to musiałoby być coś, co pomaga mi w moich rozważaniach, a nie odwrotnie.
fot. Maria Jarzyna
Czyli „Dziady” były w pewnym sensie odpowiedzią na to, czego poszukiwałeś?
Tak.
Dlaczego akurat muzyka elektroniczna stanowiła drugi trzon projektu? Skąd taka decyzja?
Muzyka ambientowa jest dla mnie naturalną przeciwwagą dla muzyki, która poszukuje swojego sensu na bieżąco, spontanicznie, niejako metodą prób i błędów. Taki właśnie jest dla mnie jazz. Ambient operuje szerszymi przestrzeniami, dłuższymi okresami czasowymi i nie jest tak, że jego domeną jest zmienność. Wręcz przeciwnie. Raczej upajamy się pewnym stanem, który trwa, ewentualnie stopniowo przechodząc w coś innego. Ja odbieram to jako stałe stany umysłu. Takie, jakie mają zjawy z „Dziadów”. Ta idea po prostu w pewnym momencie we mnie „zaskoczyła”. W jednej chwili.
Bliższa Twojemu sercu jest działalność solo czy jednak z innymi artystami? A może dopiero połączenie tych dwóch sfer daje Ci prawdziwe twórcze spełnienie?
Tworząc z innymi muzykami mimo wszystko staram się działać w takich układach, aby koniec końców wyszło na moje… (śmiech). Nie, nie do końca. Niby chcę mieć nad wszystkim kontrolę, ale to jest jej specyficzny typ. To nie kontrola nad każdym elementem dzieła, a raczej tworzenie takich zasad, dzięki którym twórcy obok mnie mogą w pełni pokazać swój żywioł. Myślę, że do pewnego stopnia jest tak w High Definition (High Definition Quartet przyp. red.). Już na wstępie jest mnie tam pełno, bo to moje kompozycje, moje przemyślenia i cała forma obejmująca projekt. Ale jeśli ktoś przyjdzie na kilka naszych koncertów gdzie gramy ten sam materiał, zrozumie na czym to wszystko polega. Wszystkie zaprojektowane struktury służą temu, by znajdywać w nich szczeliny, a następnie wkładać w nie dynamit i rozsadzać. To w sposobie w jaki gramy, i w tym jak odbiegamy od zaplanowanych zwrotów, rodzi się kreatywność, która jest spontaniczna. To jest to, w czym faktycznie chciałbym uczestniczyć. Tak jak i lubię przebywać w otoczeniu ludzi, którzy w towarzyskiej sytuacji dają mi z jednej strony duże pole do kreatywności, a z drugiej potrafią mnie słuchać.
Co Tobie daje zatem gra solo?
Granie solo jest ciekawą przestrzenią. Moja twórczość polega trochę na tym, że daję sobie tory przeszkód, aby wyzwalać się w sytuacjach, o których nie wiem zbyt wiele. Bo nie wychodzę przecież z założenia, że „ok, potrafię już sporo zagrać i teraz wyjdę z tym po prostu przed publiczność”. To by było dopuszczanie do głosu rozleniwionej strony mojego wnętrza. To się i tak stanie, bo to nieuniknione w występie solowym, gdzie nie ma żadnej zewnętrznej pomocy, ale te momenty słabości przydają się, by pokazać, w jaki sposób mogę z nich wychodzić. Szczery proces improwizacyjny bardzo często jest procesem wyzwalania się z własnych słabości. Chcę tego dokonywać i tego samego oczekuję od innych artystów. Wszystko sprowadza się do bycia sobą na scenie.
Trafiłeś na osoby w środowisku muzycznym, które przewyższały Ciebie swoim doświadczeniem i w jakiś sposób odniosły się negatywnie do Twojej buntowniczej postawy? Zarzucano Ci kiedykolwiek butę?
Całe moje studencie życie przebiegało nieco w tym tonie, ale nie mam wobec tego żadnych negatywnych emocji. To oczywiste, że w ramach nurtu akademickiego trzeba przyjąć pewne zasady i wszystko co od tego odbiega może się źle kojarzyć. Do tego, że robi się coś innego, doczepiana może być jakaś nieprawdziwa intencja. Na przykład brak szacunku. Właśnie dlatego jakakolwiek forma buntu może być posądzana o destruktywność, negatywizm. Ja miałem na tyle silne przekonanie, że mam wytrwać na mojej drodze, że to mnie raczej nie dotykało. Wciąż je mam, to coś bardzo intensywnego. Ale zawsze czułem też, że jedną nogą chcę, muszę wręcz być w świecie akademickim, bo tam jest ludziom przekazywana cała ta wiedza. To tam – teoretycznie – znajduje się świątynia „wszystkiego” i oficjalna wykładnia. M.in. z tego powodu też skończyłem studia filozoficzne. Jeśli chodzi o muzykę, zawsze odbierałem siebie jako amatora, pomimo całej mojej edukacji. Na każdej „lekcji” czułem się amatorem, laikiem, który generalnie jest sam, myśli odrębnie, po swojemu. Jako dziecko, siedząc przy instrumencie, to siedziałem ja, Piotr. I każda z informacji, którą przyswajałem, odbierałem przez mój filtr, moją konstytucję.
I wytrwałeś.
Myślę, że możliwość wytrwania w tym została mi jakoś dana od losu i czuję za to dużą wdzięczność. Za tę jasność i świadomość, że tak po prostu trzeba. To nie do końca tak, że ktoś mi to powiedział. Na pewno umożliwiła mi to sytuacja w domu. Spotkałem się z wieloma próbami zduszenia tego zapału, tej postawy, na pewno. Ale naprawdę, ja się nie musiałem nawet za bardzo starać, żeby wywoływać takie reakcje. To się dzieje samo, tak widocznie ma być. Mam być takim kijem w mrowisku. Bo wystarczy, że mówię to, co myślę, na podstawie tego co tworzę. To się dzieje samo.