
Malarskie imperium Kuby Kujawy
Wernisaż wystawy już dziś
| Joanna Hała
„Uwielbiam łączyć miękkie formy z monumentalnością. Pokazuję rzeczywistość w pewnej interpretacji, dlatego określiłbym swoją sztukę jako nadinterpretację realizmu”' - mówił nam Kuba Kujawa, którego wystawę „Imperium w ogniu” możecie oglądać od dzisiaj w Miasto Bar. Wernisaż rozpocznie się o godzinie 19:00.
Co sprawiło, że zdecydowałeś się wystawić swoje obrazy w Miasto Bar, a nie galerii sztuki?
Uciekam z galeryjnych klimatów, ponieważ nie lubię tej atmosfery. Mało siedzę w świecie sztuki, cały czas maluję dla siebie i nieszczególnie zależy mi na uznaniu środowiska. Oczywiście, galerie mają ten plus, że są zaprojektowane typowo pod funkcję wystawienniczą, jednak myślę, że kontekst prezentowania prac w knajpie u znajomych się obroni.
Dobre jest to, że w barze z twoją sztuką będą mogły skonfrontować się zupełnie przypadkowe osoby, chociażby podczas wyjścia z przyjaciółmi.
Jest to złamanie bariery, którą artyści często stawiają zwykłemu człowiekowi. Podoba mi się to, że „Imperium w ogniu” będzie można zobaczyć przypadkiem, umawiając się z kumplem na piwo.
Podobno na studiach obrazy dzieliłeś na dwie kategorie – malowane typowo na uczelnię i tworzone tylko dla siebie. Które z nich zobaczymy na wystawie?
Te osobiste. Ta przestrzeń, u znajomych, w knajpie, pozwala mi na pokazanie mojej osobistej drogi, którą obrazami ilustruję.
Powiedziałeś kiedyś, że przez całe swoje życie oddzielałeś malarstwo od wszystkiego, czym się zajmowałeś. Dlaczego?
Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem. W życiu robiłem wiele rzeczy – komiksy, grafikę czy okładki płyt. Zawsze starałem się wykorzystać swój talent komercyjnie i – mówiąc wprost – nie iść do „normalnej” pracy. Malarstwo jest jednak na tyle osobiste, że nie może wpływać na te rzeczy, choć ludzie czasem się tego spodziewają. Oczywiście, te światy, chociażby w tatuażu, naturalnie się przenikają. Jednak malarstwo to zbyt intymny obszar mojej twórczości, żebym chciał pokazywać go na czyjejś skórze. Dodatkowo tatuaż jest zupełnie inną techniką i udawanie ruchu pędzla w tym przypadku nie ma sensu.
Wszyscy pytają cię jak rozpoczęła się twoja historia z tatuażem. Ja jestem ciekawa – dlaczego wybrałeś się na ASP?
Od dziecka wiedziałem, że chcę to robić. Lubiłem malować i rysować, nie wyobrażałem sobie pracy, która będzie mnie ograniczać. Na studiach nauczyłem się jednego – tego czego nie chcę robić, choć jestem magistrem sztuki. Bliżej mi mentalnie do tatuatorów niż artystów. Kiedy trafiłem do świata tatuażu, poczułem się jak w domu.
A jednak widać u ciebie dużo klasycznych nawiązań.
Zawsze staram się przekazać jakiś komunikat. W prezentowanych obrazach znajdziesz symbolikę, która jest znana ludziom z naszego kręgu kulturowego. Jednak od początku mojego zainteresowania malarstwem nie chciałem kierować ludzi w żadną stronę. Każdy może odbierać moją sztukę tak, jak chce. To najczystsza i pierwotna strona poznawania. Z tego powodu zawsze byłem też na bakier ze sztuką współczesną, bo ona trochę kieruje sposób interpretacji danej pracy. Kiedy maluję, zawsze staram się być jak najdalej od tego podejścia.
Podobno chcesz dojść do perfekcji w ukazywaniu ludzkiej anatomii i stanu ducha. Myślisz, że jest to w ogóle możliwe?
Nie zastanawiam się nad tym. Proces jest dla mnie na tyle interesujący, że cel nie musi zostać osiągnięty. Ważne jest dążenie do niego. To dla mnie forma terapii, pozwalająca poradzić sobie z wewnętrznymi demonami.
Widziałam, że ostatnio jedna z dziewczyn pozwoliła ci wytatuować prawie całe swoje ciało. Jak czujesz się z taką odpowiedzialnością?
Pamiętaj, że żywotność obrazu jest dłuższa niż tatuażu. Dystans do samego medium, jakim jest skóra, stopniowo się skraca. Już nie znajduję w tym metafizycznego znaczenia. Zawsze podczas pracy mam świadomość, że tatuaż będzie ulegał jakimś procesom przez następne kilkadziesiąt lat, dlatego najważniejsze jest dla mnie to, aby go dobrze wykonać.
Ludzie często pozwalają ci na freehand?
Mam to szczęście, że tak. Przychodzą do mnie i wiedzą czego się spodziewać.
Niedawno wróciłeś z Kopenhagi. Co tam robiłeś?
Tatuowałem i malowałem. Tak jak w Polsce. To był dla mnie test – byłem ciekawy świata i życia w Skandynawii. Początkowo myślałem, że jest to modelowy świat, w którym będzie łatwo mi się odnaleźć. Jednak im dłużej tam byłem, tym bardziej przekonywałem się, że nie jest to miejsce dla mnie. Wyleczyłem się z polskich kompleksów – mamy swoje problemy, ale tam wcale nie jest lepiej. Oczywiście miasto jest ciekawsze, ale życie i prowadzenie biznesu nie jest satysfakcjonujące. Jest tam dużo fałszu, który odkrywasz, kiedy już tam mieszkasz.
A czym różnią się w podejściu do tatuażu?
Ludzie wyglądają tam świetnie, mają ładne domy, jednak wszyscy wyglądają tak samo i boją się inności. To oznacza identyczne tatuaże. Dziara w Kopenhadze ma być taka, jaką ma kolega, albo influencer w internecie. Tam nikt nie może sobie pozwolić na społeczne faux pas. Jak chodzisz na punkowe koncerty to rzadko spotkasz tam Duńczyka.
Podróżujesz też sporo po Stanach.
Tak, co roku staram się wyjeżdżać i pracować w USA. Tam scena wygląda zupełnie inaczej. Ludzie mają większy dystans. Cenię ich rzemieślnicze podejście i cieszę się, że moje pokolenie przeszło taką szkołę. To bardziej tradycyjny, klasyczny, konwencjonalny tatuaż. Określone kolory, grubość igły, samodzielne montowanie maszynek. W tatuażu lubię właśnie to, że istnieje scena, w której ludzie się łączą. To są świetne przygody, dzięki temu poznałem fajne miejsca i zwiedziłem dużo świata.
Czyli twoje marzenia o posiadaniu nieszablonowej pracy się spełniły?
Zdecydowanie. Ostatnio byłem u kumpla na Hawajach, potatuowaliśmy przez dwie godziny, po czym poszliśmy na plażę. I pomyślałem sobie, że nie spodziewałem się tego, że dzięki wolności w mojej pracy będę mógł trafić do takiego miejsca. Dodatkowo – żyję z tego! Jestem wdzięczny tatuażowi jako zjawisku.
Link do wydarzenia wystawy: http://www.freshmag.pl/wydarzenia/kuba-kujawa-wernisaz-1.02-miasto
Galeria



