?I nie zmienia się nic, tak wtedy, jak i teraz?
Rychu Peja/Slums Attack
| Dawid Balcerek
Jedna z ważniejszych płyt w polskich hip-hopie, dnia 15 grudnia, będzie obchodzić swoje 20-lecie. Płyta, która miała wpływ nie tylko na środowisko, ale na cały przemysł muzyczny oraz gusta muzyczne Polaków. Od ?Na legalu?? młodzi ludzie zaczynali swoją przygodę z muzyką hip-hop, a i też wyjadacze gatunku nie mogli przejść obok niej obojętnie, gdyż album ten był przełomowy, nie tylko dla polskiego słuchacza, ale i dla samego artysty. Takie hity jak ?Jest jedna rzecz? czy ?Głucha noc? nucili wszyscy, od kumpla w szkolnej ławce po panią w warzywniaku. Dzięki ?Na legalu?? Rychu Peja odniósł sukces i wskoczył na sam szczyt, co odmieniło jego życie już na zawsze. Dzisiaj spotykamy się po dwóch dekadach od wydania tego krążka i wracamy pamięcią do tamtych wydarzeń. Przeżyjmy to jeszcze raz.
Mamy rok 2000, wydaliście „I nie zmienia się nic..”. Album, który w Poznaniu stał się klasykiem, wtedy jednak Polski nie zwojował. Składy z Kielc, Śląska i Warszawy zaczynały robić poważne kariery. Była wtedy w Tobie duża frustracja? Jak sam wiele razy wspominałeś to był ponury okres Twego życia.
Przełom wieków to był bardzo ciekawy czas. Czy była frustracja? Może nie, ale na pewno duże zmęczenie życiem bez celu i drogą donikąd. Wydaliśmy czwarty duży album, który miał dawać tendencję zwyżkową, a po wyjściu z RRX, u Cameya spadliśmy w zasadzie do II ligi. Nie było strasznego bólu dupy i nie czułem się jakoś specjalnie pokrzywdzony tym, że inni robili już kariery. Widocznie zaczynając wcześniej niż inni musiałem dłużej poczekać. I tak debiutowałem wcześniej od niektórych z nich, więc w sumie luz. Tak, to był ponury okres -zaczynając od względów ekonomicznych, mieszkaniowych po zwykłe życiowe potrzeby. I wszystko to wtedy zawarłem na tym albumie. Jest tam trochę tego wkurwu i trochę ulicznego sznytu, frustracji w sumie też.
Miałeś wtedy chwile zwątpienia w to co robisz?
Okres zwątpienia był, wspominałem już o tym nieraz. Ta płyta, pomimo fajnych sampli i propozycji muzycznych, nie była w ogóle muzyczna. Jakość wokali też była słaba. Ten album brzmiał jak taka demówka bez miksu, było tam mnóstwo technicznych błędów. Jednak pomimo swojej niskiej samooceny, różnych niepowodzeń, to miałem w sobie cały czas dużo wiary i wiedziałem, że w końcu dopnę swego i osiągnę swój cel, by nie powiedzieć sukces. Mimo wszystko graliśmy ileś tych koncertów rocznie, było radio, wywiady, możliwość nagrywania płyt – wiedziałem wtedy, że chcę wszystko postawić na rap i zajmować się tylko tym. To wtedy się jakoś sprawdzało, ale czasem im większe oczekiwania tym większy zawód. Nie mieliśmy kontaktów i ludzi w stolicy, gdzie działo się wtedy najwięcej, również w kwestiach biznesowych. Byliśmy innym obiegiem.
Po burzliwych historiach, wytwórnie RRX i Camey były u Ciebie spalone. Zacząłeś nagrywać nowy materiał, więc pewnie zacząłeś rozglądać się za nowym wydawcą. Podbijałeś gdzieś z tym wcześniej zanim zgłosiło się T1?
Mimo, że był to nasz słabszy okres, z przerwą wydawnicza 1,5 roku, to paradoksalnie był to czas lepszy. Mogliśmy się zastanowić nad sobą, dojrzeć do pewnych rzeczy i dostrzec błędy wynikające ze współpracy nad płytami, np. u Cameya. Myśleliśmy, co zrobić, żeby nie powielać tych schematów i żeby nasza produkcja miała taką jakość, która nas satysfakcjonuje.
Nie podbijaliśmy nigdzie z materiałem, ponieważ takiego materiału wtedy nie mieliśmy nagranego. Od czasu „I nie zmienia się nic” skupiliśmy się tylko na koncertach, a nasze nowe rzeczy ograniczały się jedynie do refrenu: „Jest jedna rzecz, dla której warto żyć, hip hop, i nie zmienia się nic”. To było nawiązanie do ostatniej płyty i to była w zasadzie taka wejściówka koncertowa, ale to nie miało nic wspólnego z żadnym numerem na tamten moment.
Arek Deliś (były wydawca wtwórni T-1 - przyp. red.) wspomniał w wywiadzie, że przyszliście do niego z gotowym materiałem, który jednak kiepsko brzmiał. Było tak faktycznie? Twierdził również, że pomógł Wam w tym temacie i poznał Was z Magierą, z którym notabene do dzisiaj współpracujesz.
Nie mogliśmy do niego przyjść z żadnym gotowym materiałem, który kiepsko brzmiał, bo prace nad nowym materiałem rozpoczęliśmy w momencie, gdy umówiliśmy się z nim na wydanie płyty w T-1. Mieliśmy wcześniej może z 2- 3 kawałki nagrane w domu, które ukazały się gdzieś na składankach „Klanu”. To nie były czasy, gdy nagrywało się materiał i przychodziło z gotowym albumem do wydawcy. Nagrywałeś głównie wtedy, kiedy był na to budżet, a ten budżet zapewniał najczęściej wydawca. Gotowy materiał wychodził ze studia, a nie z pokoju Decksa, gdzie nawijałem gdzieś do pończochy, co mogliście zobaczyć np. w „Blokersach”. Takie nagrania to były wyłącznie zajawkowe nagrywki i to akurat na potrzeby tego legendarnego dokumentu (śmiech).
Co do Magiery, to poznaliśmy się przy okazji nagrywki na projekt Tymona, również ówczesnego wtedy redaktora „Klanu”, który nagrywał płytę pod pseudonimem Świntuch. Pojechałem do niego pociągiem, pisząc na kolanie elaborat na milion wersów i wbiłem zwrotkę do „Te rzeczy są fajne”. Magiera później zrobił nam jeszcze remix do „Pojawiam się i znikam” z „I nie zmienia się nic”. Szybko się zgadaliśmy i bardzo go polubiłem. To prawda, że Deliś zaproponował nam współpracę z Magierą z myślą o tym, żeby powstała płyta na jego bitach, co zapewniłoby nam gwarancję jakości, którą staraliśmy się w tamtym czasie samodzielnie wypracować. Tak więc wzięliśmy cd z podkładami i sprawdziliśmy to. Ja do dzisiaj mam te bity. Po kilku skipach wiedzieliśmy, że to nie nasze klimaty. Wówczas te produkcje były bardzo spokojne, takie klimaty smooth jazz i trochę bardzo organiczne, nawet trochę ATCQ. Nie pasowało to do klimatu ówczesnego SLU - brakowało w tym tego hardcorowego brzmienia, którego wciąż byliśmy głodni.
Wracając jeszcze do Arka Delisia. Mimo że płyta do dzisiaj dobrze się sprzedaje, to nie jesteście rozliczeni za ten album oraz nie macie do niego praw autorskich. Możesz w ogóle zdradzić, na jakich warunkach była wtedy podpisana umowa na tę płytę?
Płyta sprzedaje się bardzo dobrze. Została wznowiona w 2014 roku i wg. danych z zeszłego roku, sprzedała się od tego momentu w nakładzie 15 tys. egzemplarzy, a od czasu wydania w ponad 100 tys. Jeśli chodzi o prawa autorskie, to są one niezbywalne. Jednak to T-1 ma prawa do fonogramu, które przysługują im na mocy podpisanej z nami umowy w roku 2001. To była na tamten czas taka typowo „pomatonowska” umowa, która po podpisaniu odebrała nam prawo własności do tego albumu. Powinniśmy wtedy zasięgnąć opinii prawnika, nie zrobiliśmy tego i ją niestety podpisaliśmy. Mleko się wylało, na pewno mogliśmy zrobić to inaczej. Inna sprawa, że od 2003 roku nie jesteśmy z niej rozliczani mimo podpisanej umowy. Wg niej, mieliśmy co miesiąc dostawać procent od sprzedanych płyt według raportów, które powinni nam wysyłać. Zarówno raporty, jak i wpłaty szybko się zakończyły. Dla nas najlepszą rzeczą jaka mogła się przydarzyć, to zablokowanie sprzedaży przez prawników Stana Borysa w 2005 roku, aż do 2014 roku. W momencie wznowienia płyty, po podpisanej ugodzie T-1 /Stan Borys, firma Universal dystrybuuje album od 2014 roku.
Jak wówczas wyglądała w ogóle praca nad tą płytą i ile trwała?
Tak jak wspomniałem wcześniej, odrzuciliśmy propozycję Delisia odnośnie Magiery jako głównego producenta, bo tego zwyczajnie nie czuliśmy, ale przywieźliśmy do niego swoje wszystkie graty i sample, żeby nam z tym pomógł. On stwierdził, że te nasze sample, stopy, brzmienia, są całkiem niezłe i „kupił” ten pomysł, więc zaczęliśmy razem przy tym pracować. Dużo nas też sam przy tym nauczył, różnych patentów produkcyjnych etc. To był nowy epizod związany z ewolucją zespołu. Wyglądało to tak, że przyjeżdżaliśmy do niego na jeden, dwa dni i robiliśmy po 4-5 bitów. Później były ze 2-3 przyjazdy na nagranie wokali i skreczy, bo Decks to w większości robił na żywo z łapy w studiu. Zawsze mówiłem, że ta płyta była nagrana w tydzień, bo zajęło nam to wszystko czasowo niecałe 7 dni w studiu.
...
Ale słuchaj, bo mi się przypomniało jeszcze z tym podbijaniem do wytwórni. To było po premierze filmu „Blokersi”, która odbywała się w Warszawie dokładnie 25 września. Było tam upchane tyle wiary, że ostatecznie siedziałem gdzieś na ziemi przed wielkim ekranem, bo oczywiście się spóźniłem (śmiech). Potem był after alkoholowo zapoznawczy, gdzie podbił do mnie Deliś przekonany o sukcesie filmu i z tym swoim cwaniackim uśmieszkiem spytał: To co? Nagrywamy i wydajemy płytę? Po tych wszystkich moich złych doświadczeniach stwierdziłem, że to w zasadzie dobry moment i trzeba kuć żelazo, póki gorące. Pomyślałem sobie, że przecież gorzej być nie może i na to przystałem (śmiech). Daras wrócił wtedy z egzotycznych wakacji, które mu kolidowały z premierą tego boskiego filmu, czego bardzo żałował. Ale jak wrócił, to pojechaliśmy wtedy po raz pierwszy do Magiery. I tak dojeżdżaliśmy jakoś przez 3 tygodnie października. Akurat niedawno sprawdzałem stare pliki i okazało się, że ostatni wokal mamy z 25 listopada, który został nagrany u Donia w studio. To była zwrotka Icemana, bo te wszystkie lokalne rzeczy nagrywaliśmy u nas na miejscu. Potem już tylko czas produkcyjny i te wszystkie sprawy poza nami, typu okładka, tłocznia itd.
A w międzyczasie przytrafiła nam się jeszcze taka okropna historia, o której kiedyś wspominał Magiera. Wszedł na pulpit, otwiera folder „Na legalu?”, a tam nic nie ma. Kompletnie nic. Pamiętam termin „zapętlił mi się dysk”, którego definicji do dziś nie zrozumiałem (śmiech). Staliśmy wtedy na Grochowskiej pod sklepem i Decks prawie z łzami w oczach mówił, że została nam już tylko pętla na szyi z kamieniem i skaczemy do Warty (śmiech). To była moja najlepsza płyta i wiedziałem, że warsztatowo to jeszcze podołałabym to odtworzyć, ale emocjonalnie nie dałoby rady, gdyż wtedy byłem gorliwym wyznawcą tzw. nagrań jednego podejścia. Zebrałem się do kupy i pojechałem jeszcze raz do Magiery na kolejne trzy dni i nagrałem ponownie „Randori”, „Kolejny stracony dzień”, „Głuchą noc”, „Mój rap moja rzeczywistość” i jeszcze ze dwa inne numery, bo resztę uratowaliśmy ze zgranej płyty CD. Słuchacze tak naprawdę otrzymali płytę składak, bo dostali utwory, które zachowały się ze zgrywki ze stołu z dobrze ustawionymi wokalami. Niestety nie można powiedzieć, że nie dało się tego jeszcze dopieścić. Perspektywa nagrania całości mnie wręcz przerażała, więc zgodziłem się na wykorzystanie zachowanych plików. Uratowaliśmy tylko to co się dało. Nie chcieliśmy ciąć na siłę niektórych rzeczy. Zostały też odrzuty z babolami, które mam na dysku. Ogólnie to się cieszę, że nam to gdzieś spierdoliło, bo zrobiłem to o wiele lepiej. Np. na raz wbiłem „Nie kocham hip-hop” i to tak zostało, razem z refrenami. Moim zdaniem to płyta niedokończona (śmiech). Może kiedyś powinniśmy ją nagrać ponownie.
Wracając jeszcze do tematu Delisia i demówki, to wszystko co słyszał przed premierą, wychodziło ze studia Magiery, więc nie ma mowy o kiepskiej jakości. Magiera za całą pracę otrzymał od niego 5 tys. zł. Gdybyśmy wtedy mieli bardziej trzeźwą ocenę sytuacji, bo ta kwota nie była jakaś wielka i byśmy ją sami wyłożyli przed premierą „Blokersów”, to kto wie, może potem mielibyśmy swoje Prosto jak Sokół i nie byłoby dziś tej rozmowy (śmiech).
No i w końcu premiera klipów „Mój rap moja rzeczywistość” oraz „Jest jedna rzecz”. Przedstawiłeś się całej Polsce. Dwa dobrze przyjęte single i wielkie bum - „Głucha noc”. Uliczny numer z mało imprezową tematyką stał się hitem dyskotek i rozgłośni radiowych. Ten sukces Cię zaskoczył?
To był jeszcze grudzień 2001. Byłem załamany klipem do „Mój rap…” - tym trzymaniem w pseudo kajdankach, te niewyjściowe mordy heh. Straszne to było. Nie mieliśmy wtedy możliwości takiej ingerencji, jak to jest teraz przy montażu. Przychodził pan reżyser Latkowski i robiło się to na trzy duble i koniec klipu. Nie jak teraz, że sobie siedzisz, sam montujesz, pooglądasz w kompie i tu cofniesz, tam przypniesz itd. Poszło w eter i odbiór był taki sobie. Ale np. Sokół lobbował to ze swojej strony i polecał całą płytę, a szczególnie „Kolejny stracony dzień”. On doceniał takie „stotytolingi”. Wtedy wyszedł numer „Jest jedna rzecz” i Viva Polska! zaczęła to grać non stop. Cały kraj zwariował i wtedy już poszło z koncertami. No i dopiero pod koniec 2002 „Głucha noc” i potem luty 2003 reedycja oraz „Na legalu +”. Wtedy już była masakra - wywiady, telefony, koncerty. Reklamodawcy wtedy co prawda nie podbijali tak chętnie jak dziś, ale medialnie byliśmy praktycznie wszędzie – TVP i główne wydanie Wiadomości, Telexpressy, Wyborcze, Przekroje, Hip-Hop Opole, większe i mniejsze media muzyczne. To było duże zaskoczenie. Tym bardziej, że wycenili nasze zarobki na 700 tys. zł za „Na legalu?”. Tak wtedy spojrzeliśmy na siebie z Darkiem i zapytaliśmy się siebie, gdzie jest ten hajs? W tamtym czasie nikt nie ogarniał jeszcze czym jest OLiS, który drukowano raz w tygodniu w jakiejś gazecie. Byliśmy bardziej gośćmi z garażu, niż ludźmi od Piotrka Metza. Byliśmy wtedy jeszcze nieświadomi tego wszystkiego, a ktoś tam trzepał za nas kapuchę.
Pezet do dzisiaj wspomina na koncertach, że irytował go sukces „Seniority, bo na płycie miał o wiele bardziej wartościowe numery. Miałeś podobnie? Trochę ciągnęła się za Tobą ta „Głucha noc”.
Musiałem się z tym pogodzić, że Peja to również „Głucha Noc”. Ale to tyczyło się bardziej przypadkowych osób. Ludzie słuchający naszego rapu na długo przed „Na legalu?” dobrze wiedzieli, że SLU to coś więcej niż ten numer. Ale tak bywa z pułapką tego jednego hitu. Wcześniej było podobnie z „Jest jedna rzecz”, który do teraz jest jakby hymnem pokoleniowym. Muzyka jest też dla ludzi. Jeśli ludzie chcą, to zagram tę „Głuchą noc”. Nie zawsze ją gram, ale nie mam z tym problemu. Nie jestem przecież człowiekiem jednego hitu, zrobiłem 21 albumów, a do tego jestem dzisiaj już na tyle dojrzały, że się tym nie wkurwiam.
Ta płyta zmieniła Twoje życie o 180% stopni, a po „Głuchej nocy” już nic nie było jak dawniej. Wielka popularność plus pieniądze, a na liczniku zaledwie 25 lat. Była mocna sodówka?
Na pewno walczyłem o to, żeby odbierano mnie tak jak wcześniej, ale zaczęło do mnie docierać, że zmieniło się już praktycznie wszystko. Ludzie zaczynają z tobą inaczej rozmawiać, jakby przeprowadzali z tobą wywiad, a ty sam też zamykasz się na ludzi. Okazuje się, że nie jesteś częścią danej wspólnoty, bo oni dalej są swojakami, a temu to się udało i o nas zapomniał. Im mocniej nie chciałem zapomnieć, tym bardziej wychodziło inaczej. Poczucie własnej wartości zaczęło rosnąć, a alkohol zagłuszał stres i lęki przed oceną innych, sceniczną formą oraz recenzjami i hejtem. Wiele pytań dziennikarzy traktowałem często jako atak w moja stronę, bo tylko w taki sposób potrafiłem się konfrontować. To wszystko było podszyte też jakimś lękiem. Alkohol to wszystko nakręcał i zaczęły się spadki formy i obniżenie lotów człowieczeństwa. Zaczęło się kompensowanie biedy rozrywkami, na które mnie nie było wcześniej stać. Zostawiłem żonę, potem narzeczoną, był alkohol, narkotyki, siłownia, koksy, nawet kolczyk w brwi (śmiech). No i w tym tonie zrodziła się „NOJA” i „Szacunek Ludzi Ulicy”. Jeśli to był element sodówki, to miało to bezpośrednie odzwierciedlenie w twórczości. Jakie życie taki rap. Tak jak mówisz, jak masz 25 lat i wychodzisz z ekonomicznego zera lub nawet „basemantu”, a chwilę później jesz krewetki nad Morzem Śródziemnym, to rzeczywiście może się okazać, że łatwo się w tym wszystkim zatracić. To powinno być stopniowane - zarobki, popularność. Młody człowiek może nie być gotowy na taki sukces i jasne, że może odbić sodówka.
Na płycie poruszałeś wiele wątków społecznych, jak chociażby bezrobocie, które dzisiaj jednak jest na niskim poziomie. Wiele rzeczy się zmieniło na lepsze - to był inny kraj, inne problemy, inne społeczeństwo. Czy rap zaangażowany, bo tak się wówczas mówiło, ma dzisiaj rację bytu? Mam wrażenie, że o ważnych tematach, mówią cały czas Ci sami raperzy, którzy o nich mówili 20 lat temu.
Ja nie utraciłem starego Peji po „Na legalu”, więc była i kontynuacja takich tematów. Bywałem świadkiem biedy, bezrobocia i patologii. To wszystko w jakiś sposób mnie ukształtowało. Jestem tego wytworem, więc stąd też hasło „reprezentuje biedę”, które było potem prześmiewcze i memiczne. Dzisiaj z rapem jest lepiej, ale należałoby poruszać cały czas takie kwestie, stąd też mój utwór „Mój rap moja rzeczywistość 2”. Rap stał się dzisiaj elementem popu, a teksty stały się płytkie i niezaangażowane. Widać wszechobecny tani blicht bez klasy i smaku, nawiązania do ninetisów i disco polo, gdzie klipy nagrywa się zagranicą z ładną palemką, furką i duperką. Przaśny, tani syf. Oczywiście rap w klasycznej formie ma się dobrze i jest kilku graczy, którzy mocno czują społeczne nastroje i tzw. problemy ulicy. Np. Kacper HTA, który wykazuje się dużą wrażliwością i empatią w nieprzekłamany sposób, robiąc autentyczne nagrania.
Bywałem świadkiem biedy, bezrobocia i patologii. To wszystko w jakiś sposób mnie ukształtowało. Jestem tego wytworem, więc stąd też hasło „reprezentuje biedę”, które było potem prześmiewcze i memiczne.
DJ Feel-X ocenił wtedy ten album, za najlepszy jaki wyszedł w historii polskiego rapu. Twierdził, że był kompletny. Z perspektywy czasu ciężko się z nim nie zgodzić, jak dzisiaj na najlepiej sprzedających się płytach nie ma nawet skreczów, a już nie wspominając o innych elementach kultury, których nie brakowało w tekstach i klipach.
Miło, że to docenił. Ten album był jak na tamte czasy też mało oskreczowany, na co zwrócił uwagę np. DJ Kostek. Można było trochę więcej, ale my tego tyle kładliśmy na wcześniejszych albumach, że stwierdziliśmy, że teraz będzie inaczej. Dziś też daję mniej skreczy na swoje albumy. Nie mówię, że jest taki światowy trend, ale daje tam, gdzie mi pasują. Można oczywiście opierdalać całe numery, jeśli ma to sens. Kiedyś masa utworów miała cuty nawet zamiast refrenów. To był hip-hop. Choć duża część z tego to brak pomysłu rapera na refren (śmiech).
A to jeszcze jest Twój hip-hop? Nadal kochasz ten hip-hop i go nienawidzisz jeszcze bardziej?
Czy go kocham? Taaaaaaak (śmiech). Czy jeszcze bardziej? Nieeee, nie da się chyba jeszcze bardziej, ale cały czas jest dużo niezgody z mojej strony na to co się dzieje. Nawet jeśli popieram ruchy młodych, nagrywam z nimi i ich wspieram, to nie znaczy, że każdy siusiumajtek będzie głaskany przez Rycha Peje po głowie. Nie patrzę ze specjalnym podziwem na te ich „spotifaje” i ich milionowe wyniki oraz bite rekordy. To nie jest dla mnie wyznacznik jakości. A tak ogólnie, to jebać pozerów robiących hity wyłącznie dla hajsu i tandeciarzy oderwanych od korzeni, nie mających pojęcia o podstawowych rzeczach. Można robić fajną muzykę dla zabawy i nie musi to być to, co wkładają nam do głowy media i portale muzyczne. Tak wygląda moja miłość i nienawiść do hip-hopu i tyle. I nie zmienia się nic, tak wtedy, jak i teraz.
20 lat temu był inny rap i inna rzeczywistość. Uważasz, że płyta po tylu latach się broni? Myślisz, że dzisiejszy młody słuchacz jest w stanie zrozumieć ten album?
Słuchaj, np. „WOS”, „Mój rap...”, „Jest jedna rzecz”, historie zawarte w tych utworach, nie dość, że to się wszystko wydarzyło, to oprócz tego, to są nadal aktualne rzeczy. Wystarczy włączyć tv i wyjdzie na to, że teraz jest chyba większy burdel niż 20 lat temu, więc wychodzi na to, że ta płyta się jednak broni. Młodzi ludzie przychodzący na nasze koncerty przeżywają najbardziej właśnie te stare numery. To do nich przemawia i jest dla nich prawdziwe, klasyczne i ponadczasowe. Oni są świadomi, że ten dzisiejszy plastik nie jest autentyczny i szukają prawdziwości, która wtedy była na porządku dziennym, a na syf nie było żadnego przyzwolenia.
Wystarczy włączyć tv i wyjdzie na to, że teraz jest chyba większy burdel niż 20 lat temu, więc wychodzi na to, że ta płyta się jednak broni
Mimo że w Twoim życiu wiele się zmieniło, to jednak jedno pozostaje bez zmian - jakie życie taki rap.
Nie ma co ukrywać, że jakie życie taki rap jest trochę takim moim przylgniętym sloganem, ale oczywiście nie muszę rapować tylko o tym jak żyję. To coś jak np. w tekście Włodiego - nic nowego u Włodiego. A przecież zmieniło się ekonomicznie, światopoglądowo, mentalnie. Przeszedłem długą drogę, od syfu, który sobie sam zgotowałem, czyli alkoholu, narkotyków, szybkiego seksu, znajomości od kielicha, po nowe życie - założenia rodziny, brania odpowiedzialności za słowa i czyny, edukację dzieci i ich wychowanie. Dużo się zmieniło. Jeśli ktoś uważa, że to tatusiowy rap, to niech tak uważa, bo jestem tatusiem. Mam 45 lat i już mam za sobą potrzeby udowadniana jaki to byłem macho. To już za mną. Takie rzeczy mogłem robić 20 lat temu lub nawet dziś, będąc karykaturą samego siebie sprzed lat, bez rodziny, samotny i żałosny, do bólu pogrążony w nałogach i farmazonach. Nie tego chciałem dla siebie jako człowieka i artysty.
„Znów kolejny dzień ci uciekł, głupot narobiłeś jeszcze więcej / Jak na razie do tej pory życia swego zmienić nie chcę”. Patrząc na to, jakie życie aktualnie prowadzisz i jaką drogę przeszedłeś od tamtego czasu, to tekst się zestarzał. Jednak chciałbym zapytać, czy jest jakiś element życia, którego brakuje Ci z tamtego okresu?
Nie, to nie mogło się zestarzeć. Cały czas zdarzy mi się walnąć głupotę w wywiadzie, towarzystwie czy w domu. Bycie cały czas odpowiedzialnym, byłoby na dłuższą metę męczące. Takie głupawki są fajne na swój sposób. Nie bierzcie mnie za gościa, który jest teraz śmiertelny poważny. Ważne, żeby nie zabijać w sobie tego dziecka - żarty są potrzebne. Wiadomo, że jak idę do kumpli, to nie pierdolimy jak na kółku różańcowym (śmiech).
Na pewno brakuje mi spania do kiedy chcę (śmiech). Brakuje tej beztroski. Teraz jest dużo odpowiedzialności, od bezpieczeństwa rodziny, przez finanse, po sprawy zawodowe. Kiedyś nie było dzieci, a ta beztroska jeszcze była z procentami. Rozumiem artystów, którzy piją, mając rodzinę i obowiązki, bo chcą tej beztroski trochę jeszcze złapać. Nauczyłem się osiągać ten hype bez alkoholu, ale do tego potrzebny był czas i jeszcze raz czas oraz zmiany i praca nad sobą.
Jeśli miałbym wybierać między tamtym czasem a teraz? Miło sobie powspominać tamte momenty, ale teraz z dziećmi też jest super. Lubię sobie wyjechać samemu z żoną i to smakuje jeszcze lepiej, bo nie trzeba tego podlewać alkoholem i pigułami. Jeśli kochasz swoje życie, swoje zajęcia, potrafisz kochać siebie, to potrafisz kochasz też innych. Nie traktujesz innych jak przeszkodę, a swoich obowiązków, jak jakieś ciężkiej katorgi w kamieniołomie. Musisz sobie samemu pomóc i nauczyć się żyć od nowa. Moje ostatnie 12 lat życia to właśnie nauka życia od nowa. Cały czas się uczę.
Każdy artysta z biegiem czasu ma uwagi do swoich płyt. Niektórzy muszą do tego dojrzeć. Co zmieniłbyś teraz w tym albumie?
Na każdej płycie z czasem chciałbym coś zmienić, od refrenu po pojedyncze wersy lub nawet większe fragmenty. Dziś jednak staram się to minimalizować do tego stopnia, żeby po latach słuchać tych płyt z przyjemnością. Dlatego rozwijam warsztat. Nagrywając wokale, staram się od razu szukać błędów, żeby przy obróbce w edycji nie wyszło, że coś jest do poprawy, choć i tak się zdarza. Co bym poprawił „Na legalu”? Literówki. Zasypiam i się budzę, przy muzyce się nie nudzę, a powinno być zasypiam się i budzę (śmiech). Dowiedziałem się o tym ze strony „Najbardziej absurdalne wersy w polskim rapie” (śmiech). Byłem w szoku, bo sam tego nie wyłapałem przez całe lata. Dużo jest takich literówek, np. bahomazy zamiast bohomazy w „Jest jedna rzecz”. Można było więcej popracować od strony muzycznej. Np. podogrywać szczegóły i rozwinąć sample. Moglibyśmy pozmieniać te refreny szóstkowe, np. w „Jest jedna rzecz”. Robi się dwa albo cztery refreny, a nie trzy. W „Randori” jest szóstkowy, a powinien być czwórkowy lub ósemkowy. Zminimalizowałbym też wszystkie braki warsztatowe - akcenty we flow, zmienić te słowotoki, gdzieś inaczej złamać słowo, nagrać zwrotki na stówę bez cięć, porobić podbicia. To jest wyzwanie, może kiedyś się jeszcze uda (śmiech).
A co zmieniłbyś wtedy w sobie? Co przekazałbyś dzisiaj młodemu Ryśkowi?
Wyzbyłbym się tej dziecinnej naiwności i braku zaufania jednocześnie. Chciałbym dać tamtemu Ryśkowi więcej pomocnych narzędzi w komunikacji z ludźmi, unikając wielu błędów. Pomimo, że tak bardzo deklarowałem swoją niezależność, to byłem bezwolny i można było mnie namówić na wiele rzeczy. Nie mówię tutaj o stylu życia, tylko chodzi mi o sprawy biznesowe. Np. bez twojej wiedzy wywalają dwa utwory, zmieniają tytuł płyty z „Od teraz na legalu” do „Na legalu” ze znakiem zapytania, cenzurują utwór na Ski Składzie, a ty ostatecznie z tym nic nie robisz. Jesteś tylko wkurwiony, a oni mają Cię za furiata. I w końcu musisz opuścić taką wytwórnię, bo przecież nie zbijesz tej czy innej osoby. Niby znajduje się ktoś kto za Ciebie zadecyduje, bo chce ci pomóc, ale szanujmy się i informujmy się.
A w drugą stronę?
Chyba zupełnie nic. Jestem mądrzejszy, życiowo wyglądam lepiej, nie mam rozterek, nie piję, nie targają mną silne emocje. Bardziej ogarniam życie i przemysł, wszystkiego tego się nauczyłem. Potrafię w końcu sobie coś dać, a nie tylko innym. Nie mam obsesji na punkcie swojego wyglądu, a kiedyś tak często miewałem. Nie jestem już więźniem takiego gówna i cudzych opinii. Potrafię odpuścić wiele rzeczy, nie wchodzić w interakcje, tam gdzie bez sensu stracę prąd. Staram nie dać się sprowokować i cenię sobie spokój. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, jaką kulę śniegu potrafiłem ulepić. Dzisiaj dzięki temu, że popełniam głupoty, paradoksalnie do wcześniejszego pytania czy żyję inaczej, czasem też zdarzy mi się wpierdolić w jakąś kabałę (śmiech). No na wszystko nie da się być nieczułym i głuchym, ale dzisiaj to już nie jest walka o życie. To nie jest w stanie mnie już osobiście dotknąć. Nie ważne co mówią, tylko kto mówi. Ważne, żeby skupiać się wyłącznie na swoich rzeczach, najbliższych ludziach i pielęgnowaniu relacji z nimi.
ZDJĘCIA
2021 - Igor Wojtkowiak
2001 - Marek Zubrzycki