
?Nasz eklektyzm to nie poszukiwania?
Ruina Bar
| Joanna Gruszczyńska | fot. Mateusz Kalinowski
O wychodzeniu poza schematy, poszukiwaniach ludzi do grania, współpracy z Januszem Szromem i kulisach powstawania klipu na jednym ujęciu opowiada nam Zosia Wieczorek i Piotr Jakubowski z zespołu Ruina Bar.
Widziałam, że prowadzicie zrzutkę na debiutancki album. Na jakim etapie prac nad płytą jesteście teraz?
Piotr: Można powiedzieć, że jesteśmy bliżej niż dalej końca. Przy pomyślnych wiatrach w ciągu miesiąca płyta będzie gotowa. Teraz staramy się łączyć działalność koncertową z regularnymi wizytami w studiu, a to bywa męczące. Naszym realizatorem jest Kuba Korzeniowski z Zamiostudio, który jest niepoprawnym detalistą i fetyszystą wysmakowanych brzmień, co akurat bardzo nam odpowiada, gdyż również cierpimy na pewien rodzaj zdrowego perfekcjonizmu. Jeśli da się coś zaśpiewać lub zagrać lepiej, to zawsze przecież można zrobić kolejnego take’a…
Zdradziliście już, że płyta będzie nazywać się “Tango na tłuczone talerze”.
Piotr: Zgadza się. “Tango na tłuczone talerze” to tytuł jednej z piosenek, skądinąd bluesa, na której w duecie z Zosią gościnnie pojawił się Janusz Szrom, polski wokalista jazzowy, przy którego nazwisku nierzadko, i całkiem zasadnie, pojawia się przymiotnik „wybitny”. To jedyna piosenka na całym albumie utrzymana w klimacie kabaretowym – opowiada o skomplikowanych relacjach uczuciowych u par z długoletnim stażem i różnych odcieniach miłości. Kto tego nie zna, niech pierwszy rzuci talerzem. Choć może lepiej pójść w tango.
Zosia: W tej piosence wcielam się w rolę kobiety, która jest jednocześnie zraniona, ale i na najgłębszym poziomie nadal okrutnie zakochana w swoim „starym”. Targają nią sprzeczne emocje, połączenie cierpienia, może rozczarowania, i namiętności. W tym związku jest dużo toksyn, ale człowiek przecież się od toksyn uzależnia, nie potrafi bez nich żyć. Jest też dużo ognia, rozpalającego (tango) i wypalającego (tłuczone talerze). Z drugiej strony może jest w tym wszystkim jakiś element asekuracji. Może ona woli tkwić w tym, co ma, bo to jest jej znane, to jej własne, często wygodne, piekiełko. Ale chyba nade wszystko ona nadal kocha tego faceta. Starałam się to wszystko oddać w swojej interpretacji. Oczywiście we wspomnianej przez Piotrka konwencji kabaretowej, a nie jakichś „trudnych spraw”.
Czy w takim razie lubicie kabarety?
Piotr: Niespecjalnie, lubimy stand-upy, a Zosia lubi też Kabaret TEY (ukłon w stronę Poznania). Pisząc “Tango…”, chciałem nawiązać raczej do tradycji kabaretowej, czyli do Starszych Panów czy Dudka, może nawet mojego ukochanego K.I. Gałczyńskiego. W każdym razie do czasów, w których twórczość kabaretowa prezentowała solidne walory artystyczne zarówno na poziomie literackim, jak i muzycznym. Ale z pewnością nie można czytać naszej muzyki przez pryzmat tej jednej piosenki. Nie jest ona reprezentatywna dla tego, co robimy.
Ale lubicie komedię. Klip do “Fire” utrzymany jest w konwencji humorystycznej.
Piotr: Nie wiem, czy jest komediowy, ale mam nadzieję, że jest zabawny. Zwłaszcza w pewnym kontraście do dość jednak przejmującego tekstu. Generalnie wierzę, że ironia nas ocali, nawet jeśli nie od bólu istnienia, choć i w tym wypadku nie zaszkodzi, to od jakiegoś nadęcia i patosu, bo to jest z pewnością coś, czego chciałbym uniknąć w naszej muzyce.
Zosia: Pomysł na teledysk wyszedł od… peruki. Miałam jakąś fanaberię, żeby kupić sobie różową perukę. No a potem pojawił się problem, na jaką okoliczność mogłabym się w niej pokazać, i tu w sukurs przyszedł mi teledysk. Pod perukę dobraliśmy dodatki – miałam trochę bibelotów z różnych okresów mojej burzliwej młodzieńczości, o których wolałabym zapomnieć – pojechaliśmy też „na szmaty” do Legionowa. Koniec końców nasze kreacje oscylują gdzieś między stylistyką rodem z polskiej gangsterki lat 90-tych, tacy Rysia i Siara z „Kilera”, a Grand Theft Auto. Klip zrobił nam Mateusz Klimek, Warszawska Szkoła Filmowa, którą ukończyłam, użyczyła przestrzeń i sprzęt. Całość była kręcona w jednym ujęciu, tak zwany mastershot, i wymagała sporo dubli, bo – prawem Murphy’ego – a to ktoś wyszedł z kadru, a to się lont nie odpalił w odpowiednim momencie, a to zapalniczka nagrzała i nie byłam w stanie jej utrzymać. Generalnie było sporo ciężkiej pracy. A biedny Piotrek musiał przy tym wszystkim wytrzymać z atrapą dynamitu w zębach, stojąc w szerokim rozkroku, żeby zniwelować różnicę wzrostu między nami. Ostatecznie w połowie ostatniego, awaryjnego dubla skończyła się benzyna w zapalniczce. Z pewną ulgą uznaliśmy to zgodnie za znak, że „mamy to”.
Wracając jeszcze do “Tanga na tłuczone talerze”. Dlaczego do współpracy zaprosiliście właśnie Janusza Szroma?
Piotr: Od niepamiętnych czasów jestem nadwornym „panem od przecinków” maestro Szroma, który nie tylko śpiewa, ale jest również felietonistą “Jazz Forum”, gdzie pisze m.in. o kulisach powstawania największych standardów polskiej muzyki, a także autorem śpiewników Andrzeja Zauchy (trzy potężne tomy, prawie trzysta piosenek), Krzysztofa Komedy czy Ludmiły Jakubczak (te ostatnie czekają na swojego wydawcę). Kiedy pracował nad swoją pracą doktorską, potrzebował kogoś od redakcji i korekty części teoretycznej, i wtedy przecięły się nasze drogi. Ta współpraca, teraz również przeniesiona na pole muzyczne, trwa już prawie dziesięć lat. “Tango...” to – jak wspomniałem – piosenka z męską i żeńską partią wokalną. Jako że niezbyt garnę się do śpiewania, i to z dobrych powodów, szukaliśmy kogoś, kto ze swadą i charyzmą, a także lekką dozą filuterności, mógłby to zinterpretować. Janusz, ku naszej radości, zgodził się wesprzeć żółtodziobów.
Ruina Bar powstał w czasie pandemii. Czy przed zespołem mieliście coś wspólnego z muzyką?
Zosia: Jeśli chodzi o mnie, to nie mam zbyt bogatych doświadczeń. Jedynie spektakl dyplomowy na zakończenie szkoły aktorskiej oparty na piosenkach Przemysława Gintrowskiego. Ruiny to tak naprawdę pierwszy zespół, w którym gram. Nigdy nie łączyłam swojej kariery z muzyką. Oczywiście zdarzało mi się śpiewać do lustra, wyobrażając sobie, że jestem gwiazdą i występuję przed ogromną publicznością. Nie myślałam jednak o muzyce na poważnie. Zawsze na pierwszym miejscu było aktorstwo. Teraz chciałabym połączyć obie te profesje, tym bardziej że granie daje mi niesamowitą frajdę i możliwość obcowania ze sceną. Kiedy razem z Piotrkiem zaczęliśmy nagrywać piosenki jako Ruina Bar, naprawdę uwierzyłam, że ten projekt ma szansę powodzenia. Jestem zakochana w perełkach muzycznych autorstwa Piotrka ze względu na ich oryginalność i ogrom emocji, który je wypełnia. Wierzę, że nie tylko ja będę tak myśleć o naszej twórczości.
Piotr: Ja mam pewne muzyczne doświadczenia, ale trochę prehistoryczne, bo związane z czasami licealnymi. Dwudziestotysięczna miejscowość, gdzie wszyscy grali różne odmiany metalu, a my z kilkoma kumplami wyskoczyliśmy z czymś, co można by określić muzyką alternatywną. To było w okresie, kiedy Lao Che wypuściło swoją pierwszą płytę “Gusła”, i my też chcieliśmy robić coś równie bezkompromisowego i „dziwnego”. Później rozjechaliśmy się na studia (chłopaki do Szczecina, ja do Poznania), a jako że nie było wtedy jeszcze możliwości, żeby nagrywać na odległość i wymieniać się ścieżkami, dlatego temat zespołu odłożyłem na bok. Długo myślałem o tym, żeby wrócić do grania, ale musiało minąć kilkanaście lat i musiałem spotkać odpowiednich ludzi, żeby od planów przejść do realizacji.
Trudno wraca się do grania po tak długiej przerwie?
Piotr: Miałem przerwę od grania z ludźmi, ale nie od instrumentu. Gitara wędrowała ze mną po Polsce, przeprowadzała się z Gryfic do Poznania, potem z Poznania do Warszawy. Robiłem parę podejść pod zebranie składu, ale nie udało się znaleźć osób, które podłapałyby moją zajawkę. Albo byli to muzycy z gatunkowymi klapkami na oczach, albo tacy, którzy na starcie pytali tylko o to, ile za to hajsów wskoczy. Utwierdziłem się w przekonaniu, że jak człowiek nie założy zespołu w liceum z kumplami, z którymi ma pierwsze doświadczenia alkoholowo-egzystencjalne, to w wieku trzydziestu pięciu lat już nie ma na to szans. Na szczęście byłem w błędzie.
Zosia, wspomniałaś o szkole aktorskiej. Czy doświadczenie, które w niej zdobyłaś, przydaje Ci się w zespole?
Zosia: Zdecydowanie. Mam na pewno inne podejście do interpretacji tekstów. Staram się w nie włożyć emocje, a nie jedynie je odśpiewać. Kiedy czytam tekst, najpierw tworzę swoją interpretację, a podczas pierwszych nagrywek konfrontuję moją wizję z tym, co Piotrek chciał przekazać.
Piotr: Kiedy widzę moje wydrukowane teksty z uwagami i notatkami Zosi, jestem przerażony. Dodam, że nie jestem ze szkoły pt. “co poeta ma na myśli”. Nie mam monopolu na deszyfrację swoich tekstów. Nie noszę w sobie jakichś ukrytych intencji czy głębokich znaczeń, które chciałbym obwieścić światu. Kluczem jest to, czy tekst działa czy nie. Działa na poziomie emocjonalno-bebechowym. Czy porusza albo kopie, a nie „co znaczy”.
O Waszej muzyce piszecie, że nadaje się do sączenia wina w świetle księżyca. Czego wy słuchacie w takich okolicznościach? (śmiech)
Piotr: Oglądamy horrory na Netflixie, sącząc wino w świetle księżyca. (śmiech)
Zosia: Jeśli pytasz o to, czego słuchamy, to będzie nam trudno odpowiedzieć, bo nie ograniczamy się do jakichś konkretnych ram gatunkowych. Ja lubię latino, jazz, muzykę rockową i bluesa. Ale słucham raczej konkretnych wykonawców, a nawet konkretne piosenki konkretnych wykonawców.
Piotr: Ja w ogóle nie słucham muzyki zgodnie z kluczem gatunkowym. Kino już dawno odeszło od ścisłych podziałów w tym zakresie, a w muzyce potrzeba, aby nazywać i szufladkować, nadal jest bardzo silna, jakby świat był nadal prosty i klarownie uporządkowany. Wracając do pytania, cholernie lubię Nicka Cave’a za bezkompromisowość i szczerość. Kolejne etapy jego twórczości odzwierciedlają stadia jego życia – buntowniczą młodość, próbę ustatkowania się – a także jego pasje i doświadczenia biograficzne – ostatnio utratę syna. Jego muzyka ma egzystencjalny wymiar i to się czuje. Jeśli chodzi o moją predylekcję do eksperymentów, to aktualnie odkrywam zespół King Gizzard & the Lizard Wizard, których szanuję szczególnie za to, że mimo bardzo intelektualnego podejścia do grania (mikrotonalność, karkołomne podziały rytmiczne), tworzą piosenki, która nie są wyłącznie eksperymentem formalnym, sztuką dla sztuki, ale można przy nich i poskakać, i odnaleźć bratnie dusze do posmucenia się. Tą zasadą kierujemy się również w Ruina Barze.
To, o czym mówisz, słychać w Waszej muzyce. Trudno jest konkretnie powiedzieć, co gracie. Sami nazywacie to “alternatywnym soft rockiem z domieszką wszystkiego, co się da”. Czy takie szerokie spektrum nawiązań wynika z tego, że cały czas szukacie, w czym czujecie się najlepiej?
Piotr: Kiedy jedziemy sobie z Zosią autem i słuchamy albumów różnych zespołów, to mamy wrażenie, że po czwartej piosence nie musimy słuchać reszty, bo znamy już całą płytę, nic nas tam więcej nie zaskoczy. Podobnie bywa na koncertach. Wydaje mi się, że kiedy na jednej płycie masz dziewięć piosenek z dziewięciu różnych parafii, z których każda mogłaby być zagrana przez inny zespół, to może to być ciekawym doświadczeniem. Jako Ruina Bar proponujemy utwory z różnych obszarów poetycko-stylistycznych, ale staramy się, by nasza autorska sygnatura była zachowana w każdym z tych światów.
Zosia: Nasz eklektyzm to nie poszukiwania jakiegoś ostatecznego, „swojego” brzmienia. Wynika on z tego, że możliwości są nieograniczone. Osobiście uważam za atut to, że nie zamykamy się na jedną stylistykę muzyczną, i cieszę się, że Piotrek z każdą kolejną piosenką wprowadza nas na nieznane wody. Dzięki temu również ja w swoich interpretacjach mam stale możliwość poszukiwania czegoś innego. Mogłabym powiedzieć, że jest to w pewien sposób wyzwalające, bo wymaga odkrywania siebie na nowo, lepszego zrozumienia siebie, swoich emocji i możliwości ekspresyjnych, nie pozwala na pozostanie w bezpiecznej, dobrze już znanej przestrzeni artystycznej.