
Poznańska szkoła smutnego grania
Syndrom Paryski
| Joanna Gruszczyńska
O tym, dlaczego pokolenie Z czuje się przegrane oraz jaką rolę odegrały media społecznościowe i Internet w procesie kształtowania się zespołu, opowiadają: Wojtek Filipowicz, Sebastian Polus i Wojtek Pawlak, członkowie poznańskiego tria Syndrom Paryski. Pretekstem do rozmowy była premiera minialbumu „Hymny dla przegranych”.
Jak powstał Syndrom Paryski?
Sebastian: Do Poznania, po sześciu latach mieszkania w Wielkiej Brytanii, przeprowadziłem się rok temu i zaraz po przyjeździe zacząłem myśleć o założeniu zespołu. Na gitarze gram od wielu lat, w tym roku stuknęło mi dziesięć. Chodziłem do szkoły muzycznej i chyba od zawsze próbowałem tworzyć własne kompozycje. Pomyślałem, że szkoda, żeby te wszystkie lata poszły na marne, dlatego napisałem tweeta: „Szukam ludzi do zespołu w Poznaniu. Muzyka typu shoegaze, postpunk, dreampop. Cele: komponowanie własnej muzyki, podbicie Top Wszechczasów Trójki”.
Wojtek: Tweeta Sebastiana podesłał mi mój kolega Tomasz. Od razu napisałem do Sebastiana, a on mnie olał. Byłem na tyle zdeterminowany, że wystalkowałem jego konto na Instagramie, gdzie napisałem do niego po raz drugi, ale na tę wiadomość też nie odpowiedział. Nie wiem, jak to się stało, że koniec końców udało nam się złapać kontakt.(śmiech)
Dlaczego w pewnym momencie postanowiliście rozszerzyć skład zespołu i do współpracy zaprosiliście Pawlacka?
Wojtek: Pawlacka po raz pierwszy spotkałem w poznańskich Farbach, gdzie organizowałem imprezę i grałem dj seta. Pamiętam, że po graniu siedziałem zmęczony na kanapie. Wtedy podeszła do mnie moja dziewczyna Malwina i powiedziała: „To jest Pawlack, znajomy mojej znajomej, możecie sobie pogadać, bo on też jest producentem”. Nie chciało mi się z nikim rozmawiać, w szczególności z nieznajomymi, więc Pawlacka olałem. Pół roku później grał już u nas w zespole.
Pawlack: Seba napisał do mnie na Instagramie, czy nie chciałbym nagrać z nimi utworu. Zgodziłem się. Piosenka „Miasto, masa, maszyna”, czyli nasza pierwsza wspólna kompozycja, powstała bardzo szybko. Wojtek w jeden dzień zrobił warstwę perkusyjną, ja nagrałem syntezatory, a reszta pojawiła się nagle. Nie pamiętam procesu kompozycji tego utworu. Jakiś czas później siedzieliśmy w trójkę w Miejscuwie, niestety już nieistniejącej. Rest in peace Miejscuwa. Chłopaki puszczali mi tam swoje nowe kawałki i nagle Wojtek rzucił bardzo luźny pomysł: „Ty, weź Pawlack może chodź z nami grać”.
Waszą najnowszą EP-kę zatytułowaliście „Hymny dla przegranych”? Kim są ci przegrani?
Wojtek: To jesteśmy my, bo nasze pokolenie jest trochę przegrane.
Pawlack: Nie chodzi tu o to, że czegoś nie wygraliśmy albo nie dostaliśmy. Odnosimy sukcesy, ale umniejszamy je i wmawiamy sobie, że jesteśmy gorsi. „Mogę stać na podium, ale czuję się ostatni”- w „Hymnach dla przegranych” śpiewa Wojtek.
Wojtek: Cały czas czujemy, że robimy za mało, że nie wykorzystujemy wszystkich możliwości, jakie mamy. Żyjemy w pędzącym świecie, który narzuca nam tempo i zmusza do przekraczania własnych granic i wspinania się coraz wyżej po coraz więcej.
Na najnowszym minialbumie pojawia się piosenka „Ross”. Lubicie serial „Przyjaciele”? Kto w zespole pisze teksty?
Wojtek: Teksty to moja działka. To, co teraz powiem, będzie bardzo odważne. Nigdy nie oglądałem serialu „Przyjaciele”, ale kojarzę i lubię, ze względu na jej uniwersalność i wieloznaczność, pewną scenę z Rossem. Myślę, że jest ona na tyle wbita w popkulturę, że będą ją też znać osoby, które serialu, tak jak ja, nigdy nie widziały.
Jaka to scena?
Sebastian: Ross prezentuje przyjaciołom bardzo osobisty utwór, który sam skomponował i prosi ich o opinię. Gra całym sobą, jest bardzo wczuty i wdaje się być zadowolony z siebie, mimo że z keyboarda wydobywają się jakieś dziwne dźwięki zwierząt i przyrody. Przyjaciele Rossa są zakłopotani, bo nie potrafią mu powiedzieć, że to, co stworzył, jest okropne.
W jaką stronę zmierzacie jako zespół?
Wojtek: Czekają nas duże zmiany, bo skład Syndromu powiększy się o dwie osoby. Będziemy mieć prawdziwego perkusistę i nowego basistę. Pawlack, jesteś zwolniony... Żartuję.
Pawlack: W zespole jestem „tym kimś trzecim”, który gra na tym, co akurat jest potrzebne i myślę, że w nowym Syndromie będę robił to samo. Chłopaki przyjęli mnie do zespołu z myślą o tym, że będę grał na elektronicznym instrumencie perkusyjnym, ale wyszło na to, że w trakcie koncertu zakładam bas, dmucham w melodykę i gram na keyboardzie. Może wkrótce dojdzie do tego akordeon albo trąbka?
Sebastian: Jack of all trades...? (śmiech)
Wojtek: Przez długi czas myśleliśmy, że nie znajdziemy muzyków, w szczególności perkusisty, bo bębniarzy jest zawsze deficyt, którzy by do nas pasowali. Ale udało się.
Gdzie ich znaleźliście?
Wojtek: W Poznaniu, na swoim osiedlu, pięć minut od domu. W marcu graliśmy z Syndromem koncert w Minodze. Zdjęcia robił nam Sebastian z poznańskiego zespołu Revive. Odezwałem się do niego po koncercie, żeby wysłał nam te foty, zaczęliśmy gadać i okazało się, że mieszka pięć minut ode mnie i ma kolegę, który też grał w jakichś zespołach. Zakumplowałem się z nimi i naturalnie wchłonęliśmy Sebastiana i Dawida do zespołu.
Macie jakieś muzyczne marzenia?
Wojtek: W przyszłości chcielibyśmy zagrać na festiwalu, np. na OFFie i nagrać płytę długogrającą. Często żartujemy, że prawie wszystkie marzenia, które mieliśmy do tej pory, się spełniły i nie zdążyliśmy jeszcze wymyślić nowych.
Sebastian: Zespół założyliśmy z nudów w wakacje, a EP-kę „Raj na ziemi”, która zbiera pozytywne recenzje, napisaliśmy w ekspresowym tempie. Nie spodziewaliśmy się, że sprawy przybiorą taki obrót, że od razu po wypuszczeniu nowego materiału zaczniemy występować na żywo. Dodatkowo okazało się, że granie koncertów jest dużo prostsze niż przypuszczaliśmy.
Część z Was, oprócz tego, że gra, występuje też w roli DJ-ów. Czy moglibyście porównać te dwa doświadczenia?
Wojtek: Jako DJ byłem na drugim planie, nie musiałem stać na środku sceny i rozmawiać z publicznością. Poza tym, moje sety są energetyczne, a muzyka Syndromu jest zupełnie inna - bardziej stonowana i melancholijna.
Pawlack: Puszczanie muzyki zza konsolety, za którą można się schować, jest prostsze. Granie dj setów to dobra zabawa, ale granie koncertów i obserwowanie ludzi, którzy żywo reagują na twoją autorską muzykę, daje dużo większą satysfakcję. Bardzo lubię atmosferę przed i po koncercie, szczególnie ten moment, kiedy schodzimy ze sceny i zaczynamy rozmawiać z publicznością. Ludzie chętnie podchodzą do nas, żeby podzielić się z nami swoimi wrażeniami. Nie miałem takich doświadczeń jako DJ.
Na koniec pytanie, które musi paść, skąd nazwa Syndrom Paryski?
Wojtek: Nazwa Syndrom Paryski chodziła mi po głowie od dłuższego czasu. Termin znalazłem kiedyś o 3 w nocy, losując artykuły na Wikipedii. Pomyślałem: „Wow, to jest świetne, wieloznaczne, muszę to w przyszłości wykorzystać”. Zakładając zespół, musieliśmy znaleźć nazwę, więc zaproponowałem Sebie Syndrom Paryski, a on się zgodził.
Pawlack: Ja nie miałem nic do gadania. Przyszedłem na gotowe tak, jak przychodzi się na imprezę, która już trwa. Muzyka gra, jedzenie na stole, ludzie już tańczą i wtedy pojawiam się ja.
fot. Piątaesencja