
"Szykujemy eksperymentalny materiał"
The Fruitcakes
| Joanna Hała
Swoją twórczością oddają hołd klasyce rocka lat 60’, inspirując się The Beatles i sceną psychodeliczną. Czterech wokalistów i muzyków stworzyło wysublimowany album, który ukazał się w lipcu tego roku. O właśnie trwającej trasie koncertowej, podejściu do niedoskonałości i planach na przyszłość rozmawiamy z Tomaszem Ziętkiem z zespołu The Fruitcakes.
Czy ten rok jest dla Was w jakiś sposób przełomowy?
W tym roku graliśmy na kilku dużych i znaczących festiwalach. Jest to efekt premiery drugiego albumu, tak samo jak trasa koncertowa, którą właśnie rozpoczęliśmy. O tegorocznym przełomie świadczy fakt, że nasza praca nad płytą została zwieńczona jej wydaniem, a słuchacze nareszcie mogą usłyszeć cały materiał podczas koncertów promujących „The Fruitcakes 2”.
„Dwójkę” nagraliście w 2015 roku. Płyta ukazała się dopiero kilka miesięcy temu. Co działo się przez ostatnie dwa lata z tym materiałem?
Głównie ogrywaliśmy go na koncertach. Czasowe perturbacje nie były wynikiem problemów, ale naszej świadomej decyzji. Kiedy płyta miała już pojawić się na rynku polskim, padła nowa propozycja wydawnicza. Zerwaliśmy starą umowę i podpisaliśmy nowy kontrakt, który zapewnił nam dystrybucję na 15 europejskich krajów. Czy podjęliśmy dobrą decyzję? Czas to zweryfikuje, mam jednak wrażenie, że płyta właśnie teraz znalazła swój moment na scenie. Jeśli chodzi o kolejne europejskie kraje, na pewno pojawiliśmy się już w Czechach i Słowacji. Koncerty zagraniczne zaczniemy grać w przyszłym roku. Przez te dwa lata zdążyliśmy również napisać utwory na kolejny album.
Pierwsza płyta była według Was nauczką i lekcją, drugą nazywaliście nowym początkiem...
A trzecia płyta będzie tak zwanym bierzmowaniem! (śmiech) Część utworów testujemy już na trasie promującej „Dwójkę”, dołączamy do setlisty zawsze jedną nową piosenkę. Bawimy się wspólnie z widownią, eksperymentujemy. Podczas występu w Gdyni powstawał utwór w oparciu o zdanie widowni - konsultowaliśmy ze słuchaczami też warstwę liryczną. Sięgamy po nowe środki twórcze. Dobrze, że możemy utwory do trzeciej płyty ogrywać na koncertach.
Czy na trzeciej płycie szykujecie brzmieniową rewolucję? A może będzie to kontynuacja ścieżki, którą obraliście przy „Dwójce”
Każda płyta to wielka szkoła. W dwóch poprzednich dostrzegam elementy wspólne, mimo że brzmią różnie. Myślę, że podobnie będzie z trójką. Pojawiła się już nawet nieoficjalna nazwa. Według mnie „Space safari” - to nasz roboczy tytuł - będzie kontynuacją poszukiwania swojego brzmienia w oparciu o nasze dotychczasowe inspiracje. Na pewno szykujemy eksperymentalny materiał. Zdradzę tylko, że już w tym momencie utworów mamy na dwie płyty – czeka nas selekcja, skracanie, ucinanie. To zasługa aż czterech kompozytorów w zespole. Gdy każdy z nas przyniesie 10 utworów, mamy już 40. Pod tym względem jesteśmy bardzo uprzywilejowani. Przy nagrywaniu trzeciego albumu chcemy poszaleć, spróbować swoich sił. Otwieramy niebawem w Trójmieście salę z własnym sprzętem, będziemy mieli miejsce do twórczych poszukiwań.
Dołączyłeś do zespołu już w trakcie jego istnienia. Jaka kryje się za tym historia?
Z Przemkiem i Zwolanem znamy się ze Słupska, gdzie chodziliśmy do liceum. Każdy z nas grał wtedy w innym zespole, organizowaliśmy też wspólne koncerty. Po epizodzie ze studiami w Warszawie wróciłem do gdyńskiego Teatru Muzycznego, grałem również w solowym projekcie The Ape Man Tales. Spotkaliśmy się pewnego dnia na koncercie chłopaków, dowiedziałem się wtedy, że potrzebują śpiewającego gitarzysty. Mieli wizję, żeby stworzyć zespół, w którym każdy będzie śpiewał. Akurat zabrałem wtedy ze sobą gitarę. I tak ostatecznie wyklarował się skład The Fruitcakes.
Dwie poprzednie płyty nagrywaliście w analogowym studiu Macieja Cieślaka. W jednym z wywiadów wspomniałeś, że miało to nie tylko wpływ na jakość Waszej muzyki, ale również sposób, w jaki ją teraz postrzegacie. Rozwiniesz?
Doceniamy teraz wartość niedociągnięć i błędów. Proces cyfrowej rejestracji i możliwość natychmiastowego poprawienia każdego defektu sprawia, że muzyka staje się czystym, szpitalnym i pozbawionym właściwej energii wytworem. Nagrywanie na setkę, gdy kilka osób gra jednocześnie, sprawia, że utwór brzmi jak wykon na żywo. Uzyskuje się rodzaj energii bardzo trudny do odtworzenia. Analogowy sposób rejestracji porównałbym do doświadczenia teatralnego – to zapis chwili i niesamowita siła. W The Fruitcakes właśnie o tego typu efekt nam chodzi. Podczas początkowych sesji nagrywaliśmy się kilka razy, jednak zawsze okazywało się, że pierwszy take – nawet wadliwy – był najlepszy. Zawsze na początku wsłuchiwaliśmy się w siebie wzajemnie, z każdym kolejnym nagraniem okazywało się, że wszyscy skupiali się już na sobie samych.
Czytacie recenzje swoich płyt?
Raczej nie. Gdy recenzja pojawiła się w „Gazecie Magnetofonowej” byliśmy ciekawi. Jednak bardziej nam zależy na reakcjach i opiniach słuchaczy. Mamy grupę fanów, którzy pojawiają się na naszych koncertach często i już od jakiegoś czasu przychodzą na wiele nich w roku. Dlatego ciągle musimy przygotowywać coś nowego, żeby ich zaskakiwać – obecność takich osób to dla nas najlepsza recenzja.
Tomku, bardzo często jesteś pytany przy okazji wywiadów the Fruitcakes o swoją aktorską karierę. Męczy cię to pytanie?
Jeśli to pytanie się nie sprowadza do tego, co bym wolał robić w życiu to nie. Ja zawsze śpiewałem i myślałem o sobie jako muzyku. Aktorstwo pojawiło się moim życiu później. Uczyłem się w studium wokalno-aktorskim w Teatrze Muzycznym, które mocno skupione było na aktorstwie musicalowym. Tak się złożyło, że teraz gram w filmach, a to spora różnica, jednak granie koncertów to również forma teatralnego spotkania z widzami. Nie potrafiłbym wybrać żadnego z tych światów, są zbyt odmienne. Jeżeli robię jedno, to brakuje mi drugiego i odwrotnie. W swojej pracy staram się uprawiać płodozmian – kończę koncerty, nagrania i zaczynam kręcić film. Trudno jest pogodzić ten grafik. W świecie filmowym jest łatwiej, bo swoje plany znam pół roku wcześniej. W muzyce wiele wydarzeń wychodzi spontanicznie, często dowiaduję się o nich w perspektywie tygodnia. Gospodarka czasem, kalendarz, odpowiednia ilość sił witalnych – to moja recepta na poradzenie sobie w tych dwóch światach jednocześnie. Teraz wszystko się intensyfikuje – zespół wymaga większego zaangażowania, to samo dotyczy aktorstwa. Jest coraz bardziej interesująco.
Macie jakieś oczekiwania wobec trwającej już trasy?
Oczywiście! Mamy oczekiwania, żeby było przepięknie! Bardzo się cieszymy, to zwieńczenie naszej pracy. Fakt, że możemy grać dla fanów jest nagrodą. Chciałbym też, żebyśmy byli zdrowi – w końcu wszyscy, jako wokaliści, musimy być w doskonałej formie.
fot. Marek Sławiński